Burza w mózgu, fragment książki
Nie wolno się śmiać, mówiąc o śmierci
Wcale nie miałam ochoty na sylwestrową zabawę. Co najwyżej zaszyć się gdzieś w jakimś kącie i zarosnąć korzeniami od środka – zobaczyć, co się wydarzy. Tymczasem trzeba było jednak udawać, że się żyje normalnie. Nie można niepokoić postronnych. Przyjaciół oraz znajomych zmuszać, żeby śledzili bacznie, wlepiali spojrzenia zaniepokojone, oczekujące najgorszego – szaleństwa, napadu histerii, zagadkowego oddzielenia ducha od ciała.
Sylwestra spędzaliśmy u T. na rogu Wrocławskiej, blisko domu. Było sporo ludzi ubranych w pióropusze i dekolty, jak to w sylwestra. Panowała ogólna wesołość i podchmielenie, jako że było już po dziesiątej i milenijny czas zaczął bić w bęben na potęgę. Oto za chwilę mogło się wydarzyć coś, co trudno było objąć wyobraźnią.
Siedziałam między K. a P. z obowiązkowym uśmiechem, starając się ze wszystkich sił skupić na zabawie, jak w szkole na matematyce. Nie szło. Nie szło również smakowanie potraw, choć – zdaje się – były bardzo smakowite. Twarze gości zmieniały się średnio co dziesięć minut, kieliszek za kieliszkiem, grymas po grymasie. Nie piłam nadal, bo W. nie pił, a nic tak nie solidaryzuje małżonków jak choroba. Nawet zakochanie niesie w sobie większą dozę obopólnej niezależności.
K. i P. też się dobrze nie bawili. Tkwiliśmy w tym razem, w tych nastrojach na skraju przepaści, wisieliśmy tam wspólnie, ja może po prostu bardziej zdecydowana na upadek, ale oni też byli blisko. Rozmawialiśmy własnym językiem, stworzonym na okoliczność tych czasów, chyba nie bardzo zrozumiałym dla tubylców, bo spoglądali na nas spode łba nieufnie i natychmiast przenosili uwagę na innych. Wisiał w nas (na nas) jakiś ciężar, przemożność jakaś czy nieuchronność, absolutnie niewpisująca się w sylwestrowo-brokatowy klimat wieczoru. Minuty mijały jedna za drugą. Plasterek szynki, bekon, jajko w majonezie. Jedna herbata, druga. Lambada oraz disco. Pióropusze na krześle, pióropusze na obcasach. Oprószona piórami podłoga. Tuż przed północą znaczna większość przeniosła się (bez okryć wierzchnich) przed kamienicę, aby odpalić petardy.
Podeszłam do telefonu i zaczęłam wykręcać. Zajęty. Ktoś dzwonił do W., sprytnie mnie uprzedził, nic nie wiedział o naszych z W. planach, że oto mamy się połączyć w milenijnym szoku i jakby co, razem, wspólnie odejść w niepamięć.
Ucieszył się bardzo, gdy mnie w końcu usłyszał. W ogóle był rozradowany. Minęła dwunasta, a nic złego się nie stało, jak tu się nie cieszyć, skoro bez szwanku przebyło się właśnie pewien etap.
– Jak się czujesz? – zapytałam, dyscyplinując głos, który miał absurdalną tendencję do załamywania się na brzegach.
– Dobrze – odpowiedział. Było słychać, że nie kłamie. – Dostaliśmy szampana.
– Po kroplówce?
– Mówiłem siostrom, żeby zrobić Lot nad kukułczym gniazdem, wiesz, tę scenę z alkoholem w kroplówkach…
– I zgodziły się? – nie dowierzałam.
– Nie, no skąd! Dały normalnie, w kubeczkach.
Uśmialiśmy się. Trochę naprawdę, trochę niezręcznie – bo na odległość, dziwacznie jakoś. I zanim śmiech wybrzmiał, wybuchła petarda. Jedna, druga, cały rząd petard kompletnie zdezorientowanych jak balowicze na skwerku. Dziewczyna T. rozdarła rajstopy i usiłowała coś z nimi zrobić. Czy huk petard potrafi rozedrzeć lycrę, czy tylko serce?
Zanim odpowiedziałam na głos W. w słuchawce, wystrzeliła kolejna petarda, z balkonu, robiąc mi w bębenku dziurę wielkości krateru.
– Jestem – powiedziałam cicho.
Tym razem głos całkiem mnie zawiódł. Robił, co mu się żywnie podobało. Zakrzywiał się, piskliwie chrobotał, chwiał się niebezpiecznie na granicy szlochu.
– Co się dzieje? – zapytał W. skołowany, a ja nic, no bo szloch przerodził się w regularny płacz, a kolejna petarda zamieniła go w wycie.
Milczałam zatem, jęcząc od środka i słuchając, jak W. próbuje się do mnie dokrzyczeć.
– Petardy – wydusiłam, ciesząc się, że tak się boję petard, bo dają mi stuprocentowe alibi, nie do ruszenia.
– Chłopcy odpalili? – W głosie W. zamigotała tęsknota i zaraz wygasła.
– No właśnie. – Byłam szczęśliwa, że poruszyliśmy temat poboczny, którego można się chwycić bez szwanku i zakołysać nawet, choć ostrożnie. – Wojskowe, asfalt pęka.
– Nie bój się. – W. starał się mnie uspokoić, jak zawsze, gdy świrowałam. – To tylko dużo huku, nic więcej.
– Szkoda, że cię tu nie ma. – Rozszlochałam się na dobre, zawieszona pretekstem na tych petardach. – Tęsknię za tobą.
– Kochana… – W. się rozczulił. Zapomniał na chwilę, kto tu o kogo powinien się troszczyć, i gładko wszedł w rolę opiekuna. – Rano się zobaczymy. Idź do domu, odpocznij.
– Bardzo bym chciała być teraz z tobą. – Petarda.
– Ja też. – Petarda.
Odłożyłam słuchawkę i zatkałam uszy z całej siły. Po co komu dodatkowe wybuchy, kiedy jest na wojnie? Musiałam wyglądać nieszczególnie, na niepoczytalną, albo może gorzej, bo K. przytuliła mnie jak matka i pozwoliła mi przez chwilę łkać na swoim ramieniu.
Myślałam, że tak to się skończy, ale gdzie tam. Raz dać płynąć łzom, a nigdy nie przestaną! Zmoczyłam K. sukienkę, dekolt – jakbym miała w głowie przypływ, bez końca. Po co komu petardy, kiedy ja tu wybucham? P. zdążył podłapać obraz kątem oka i podszedł do K. Wymienili spojrzenia, cmokali nade mną, próbowali podołać. Wyrwałam się więc K. i wybiegłam, podkreślając na czerwono obraz niepoczytalności własnej. Narzuciłam kurtkę jak popadło i popędziłam na oślep – przed siebie. Czyli w stronę mieszkania.
Człowiek pokaleczony przeważnie ciągnie do domu, na szczęście daleko nie było. K. biegła tuż za mną, jak w jakimś chorym maratonie, słyszałam, jak krzyczy do mnie z tyłu, być może obawiała się, że się przedrę przez powietrze na drugą stronę, w jakiś niebyt, którego gołym okiem zobaczyć nie sposób. Za nami P. Biegł i dyszał. Nie był przygotowany na takie emocje, być może coś tam zjadł i wypił, jak to w sylwestra, nie miał chęci ani zamiaru urządzać sobie biegów po północy.
Opadliśmy na fotele, ciężko dysząc. Tu była meta, kryjówka. Tu można było szlochać bez miary, tyle że płacz się wydźwięczał, pozostał daleko w mroźnym powietrzu, zamienił się w śnieżne grudki i padł płasko na szyby samochodów. K. przyniosła herbatę na ukojenie, bo rozgrzewkę mieliśmy za sobą. Włączyła choinkę i Bocellego. Przez jakiś czas nic, tylko wsłuchiwaliśmy się w dźwięki, bo nie w słowa – włoskie, okrągłe jak hula-hoop, bez znaczenia. Piliśmy herbatę, spoglądając na siebie, czekając, aż ktoś wymyśli, co dalej ze sobą zrobić. Tajna herbaciana sekta w dużym pokoju.
W końcu P. zaczął mówić. O rodzinie. O śmierci. Jak to jeden wujek, potem drugi. Przerobił to już dokładnie, splótł wspomnienia jak warkocz i teraz dosłownie sypał dowcipami na temat. Niestosownie jakoś. Umierałyśmy z K. ze śmiechu, równocześnie dusząc się z zażenowania, no bo jakże tak śmiać się ze śmierci? To tylko rozochociło P., nawykłego do szokowania – trochę w życiu przeżył i lubił naigrawać się czasem z niedojrzałości, inicjować przeżycia głębsze, mniej jednowymiarowe. Opowieściom nie było końca, a miał P. rodzinę liczną i – jak się okazało – zdziesiątkowaną.
Siedzieliśmy tak niemal do rana. Kiedy śmiech się wyczerpał, gadaliśmy o tym i owym, byle doczekać świtu. Chcieliśmy sprawdzić, czy milenijna noc przyniesie jeszcze jakieś niespodzianki. Nie przyniosła tymczasem. Nie odpłynęliśmy w niebyt ani my w domu, ani W. w szpitalu.
Kiedy kładłam się spać, zostały mi zaledwie cztery godziny do wizyty. I obawa, jak wyryta na kamiennej tablicy, że niewiele boli bardziej niż samotność. Może jeszcze choroba. Ta świadomość – to był mój własny koniec świata.